„Prawdziwe kłamstwa” (1994), reż. James Cameron

Twórca: Dave Merrell.
Niedawno filmowi stuknęło 27 lat (premiera w USA odbyła się 15 lipca, w Polsce 21 października 1994), więc to idealna okazja, by przypomnieć o jednym z najbardziej dynamicznych actionerów lat 90-tych.
Absencję agenta 007 na ekranach kin (lata 1989-1995) z powodzeniem wykorzystał twórca „Terminatora”, tworząc wystawne, z silnymi akcentami komediowymi widowisko szpiegowskie z kategorią R, które do tej pory nie ma sobie równych, a jego ekstrawagancja może się równać jedynie z odsłonami przygód Bonda z udziałem Pierce’a Brosnana (chodzi głównie o rozmach realizacyjny).
„Prawdziwe kłamstwa” udanie się bawią konwencją bondowską. Cameron przy pisaniu scenariusza musiał sobie odświeżyć produkcje o agencie 007. Sekwencja w Szwajcarii spokojnie mogłaby posłużyć jako teaser przed czołówką z piosenką. Harry Tasker (Arnold Schwarzenegger) wyłaniający się w stroju nurka (a pod nim elegancki smoking) spod tafli lodu to nawiązanie do początku „Goldfingera”. Następnie szybki flirt z Juno Skinner (w tej roli Tia Carrere, która okazuje się później tą złą dziewczyną) i widowiskowa ucieczka w śnieżnej scenerii (jak „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”). W finale Harry jest także w smokingu, tylko ma białą marynarkę (jak Connery w Goldfingerze). Villaina gra Art Malik, który wcielił się w sprzymierzeńca Bonda w filmie „W obliczu śmierci”. Z drugiej produkcji z Daltonem Cameron zapożyczył most Seven Mile Bridge na Florydzie. W „Licencji na zabijanie” pojawia się on na początku, zaś w TL w trzecim akcie: scena z limuzyną i Harrierami. No właśnie – te samoloty – aż się proszą by je częściej wykorzystywać w filmach. Nadają się idealnie do efektownej rozwałki. To przecież brytyjski samolot – zapewne znalazłby miejsce w świecie 007. W tym przypadku James Bond może pozazdrościć amerykańskiemu koledze, Harry’emu Taskerowi.
Ponadto scenografię Prawdziwych kłamstw zaprojektował zmarły w 2020 r. Peter Lamont (etatowy scenograf serii) – na krótko „zdradził” Bonda na rzecz „Titanica” (i zdobył za niego Oscara).
Tych nawiązań jest znacznie więcej – ich wyłapywanie to świetna zabawa dla fanów szpiega JKM.
Cameron praktycznie od początku kariery montował swoje filmy (choć dopiero od Titanica jego nazwisko oficjalnie widnieje w tyłówce pod napisem „Edited by”), stąd charakterystyczny „flow” jego dzieł.
Podoba mi się u niego to, że najlepsze pod względem scen akcji zostawia na koniec. O ile duża część reżyserów „wyprztykuje” się z pomysłów w połowie, serwując mało angażujący finał, który nie dorównuje spektakularnością wcześniejszym sekwencjom, to pomysłodawca „Avatara” konstruuje trzeci akt iście wybuchowo, by przyćmić wcześniejsze osiągnięcia. Trzy następujące po sobie kaskady scen akcji – w przypadku „True Lies” mamy rozróbę na wyspie opanowanej przez terrorystów, pościg na moście + Harriery, Arnold w Harrierze + wieżowiec.
Z „Prawdziwych kłamstw” moją ulubioną sceną akcji jest rozwałka w hotelowej łazience, w której stosuje zabieg montażowy polegający na spowolnieniu ruchu (takie nieinwazyjne slow mo), tuż przed decydującym starciem adwersarzy. To jeden ze znaków rozpoznawczych stylu Camerona, który do perfekcji opanował go w „T2” (pojedynek terminatorów w korytarzu galerii, którzy „osaczają” Johna Connora).
Do „Prawdziwych kłamstw” mam ogromny sentyment – był to pierwszy film Camerona, który obejrzałem w kinie (i to w dniu swoich imienin, 28.10.1994 roku, stąd pamiętam dokładną datę).
Autor: Tadeusz Skarbek ( redaktor zaprzyjaźnionego portalu Filmozercy.com )
„Ronin” (1994), reż. John Frankenheimer

Twórca: Chungkong
Przed Państwem „Ronin” (1998) – opowieść o emerytowanych szpiegach, którzy próbują się odnaleźć w postzimnowojennej rzeczywistości. Film zrealizowany z werwą podług prawideł starej szkoły może się pochwalić imponującymi pościgami samochodowymi, które powstały bez użycia CGI. Produkcja została sfinansowana przez znajome nam studio MGM/UA, a zostali do niej zaangażowani wyśmienici aktorzy. Aż trzech z nich grało przeciwników Bonda: Michael Lonsdale, Sean Bean i Jonathan Pryce. Na ekranie pojawia się też Stellan Skarsgård, który wystąpił później z Danielem Craigiem w „Dziewczynie z tatuażem” (2011). Wśród obsady brylują oczywiście Robert De Niro i Jean Reno. Zaś całą stawkę uzupełnia śliczna i utalentowana Natascha McElhone, która nie dała się zepchnąć na dalszy plan, pomimo tak imponującej stawki aktorskiej. Potrafi skutecznie zapanować nad zgrają najemników podczas ich pierwszego spotkania i przychodzi jej to bardzo naturalnie. Wielka szkoda, że nie zrobiła ona większej kariery. Zagrała jeszcze w „Picasso – twórca i niszczyciel” (1996) u boku Anthony’ego Hopkinsa, w „Zdradzie” (1997) obok Harrisona Forda i Brada Pitta, a w „Truman Show”(1998) partnerowała Jimowi Carreyowi. I zawsze miło się na nią patrzyło, bo obdarzona jest nieprzeciętną urodą i wyrazistością, której nieraz brakuje bardziej popularnym aktorkom. Jak widać – uczyła się od najlepszych w branży. Byłaby z niej znakomita partnerka Bonda z ery Pierce’a Brosnana. Na pewno byłby z nich świetny duet na ekranie (do tego oboje mają irlandzkie korzenie). Zaś w „Roninie” Natascha pokazała się jako twarda i niezależna kobieta, i to w gatunku zdominowanym przez facetów. Wyszło świetnie i bez cienia fałszu, o wiele lepiej niż we współczesnym kinie sensacyjnym.
Kto nie widział „Ronina” – niech prędko sobie go obejrzy, a kto oglądał – niech zdecyduje się na ponowny seans. Zastrzyk adrenaliny gwarantowany.
Autor: Tadeusz Skarbek ( redaktor zaprzyjaźnionego portalu Filmozercy.com )